Zegar na komórce pokazywał 2:58¹, gdy coraz płytszy oddech babki babci uspokoił się i ustał całkowicie. Posiedziałem przy niej jeszcze może z pięć minut, próbując wyczuć niewyczuwalny puls. Później niezdarnie podwiązałem jej brodę apaszką, którą zakrywała ostatnio włosy i poszedłem po telefon, by zadzwonić na numer alarmowy. Dyspozytor przełączył mnie do ratownika medycznego („Moja babcia przestała oddychać.” „Będzie pan próbował reanimacji?” „Po co? To nic już nie da.”), a ten podyktował mi numer lekarki opieki nocnej (?), którą miałem wezwać do potwierdzenia zgonu. Zapisałem, zadzwoniłem. Odebrała jakaś zaspana pielęgniarka (chyba), która przez następne pięć minut usiłowała znaleźć numer komórki do nieobecnej akurat doktorki. Wreszcie poddała się i kazała mi cierpliwie czekać na przyjazd lekarki. Czekałem godzinę, może półtorej, trochę siedząc przy babci, trochę netując i próbując ogarnąć z grubsza sytuację (spisałem numery do miejscowych zakładów pogrzebowych, opublikowałem pierwsze informacje o śmierci Gieni). Wizyta lekarki i wystawienie karty zgonu trwało krótko. Że nie można wpisać starości i ogólnego zużycia organizmu jako przyczyny śmierci, musiałem sobie przypominać i potwierdzać jakieś pierdoły o chorowaniu babci (zawał, choroba wieńcowa, nadciśnienie) do wypełnienia odpowiednich rubryczek dla potrzeb statystyczno-urzędniczych. Po odjeździe lekarki przestawiłem się na czekanie na przyjazd mamy, która miała się u nas zjawić normalnie, celem odwiedzin, jak w każdą środę. Obok płonących w lichtarzykach świec postawiłem zapaloną gromnicę, bo przypomniałem sobie, że jedna jeszcze jest w szafie. Wyciągnąłem też ubranie, które babcia miała od lat przygotowane na ostatnią drogę (sama sobie uszyła i granatową garsonkę, i koronkową bluzkę, a czarne buty zabrała mamie, gdy ta kiedyś kupiła dla własnej potrzeby jakieś wyjątkowo – w babci mniemaniu – zgrabne i eleganckie). Napisałem i przetłumaczyłem na litewski wiadomości dla rodziny w Wilnie. Na FB była akurat Alina (najstarsza prawnuczka babci), zostawiłem jej więc informację na messengerze. Z sugestią, że może poinformować resztę bliskich. Jeśli chce. Przed siódmą zadzwoniłem do Pawła upewnić się, że mama na pewno wybierała się do miasta pierwszym autobusem.
– Bo babci już niestety z nami nie ma – dodałem.
– Ja pierdolę! Chyba miała jechać po dziewiątej – brat nie był pewny. – Właśnie idę na wieś, to będę widział, czy jest na przystanku.
– Sprawdź. Ale jakby co, to o niczym jej nie mów. Niech jedzie na spokojnie, dowie się na miejscu ode mnie. Nie wiem, czy nie będzie chciała sama ubierać babci², więc lepiej, jakby przyjechała już przed ósmą.
– Jak będę przy sklepie, to dam ci znać.
Po kwadransie przedzwonił, że jedzie.
– Z tą moją piękną – dorzucił.
„Kurwa! Jeszcze Barbary tu potrzeba w takim momencie!” – pomyślałem, ale powstrzymałem się od komentarzy.
Panie zjawiły się prosto z autobusu i nastąpiło kilka przykrych chwil. Że czas poganiał, dałem mamie tylko pół godziny na oswojenie z sytuacją i opanowanie emocji.
– Jeśli mamy sami babcię umyć i ubrać, to trzeba się brać do tego już teraz – przypomniałem.
Mama nie była do końca pewna, czego chce i czy sobie poradzi (od strony technicznej, nie z powodów oporów psychicznych). Barbara zaczęła oczywiście przekonywać, że lepiej, jeśli zajmą się tym fachowcy z zakładu pogrzebowego. Tyle że jej głos w ogóle się tu nie liczył, a ja jestem chyba większym tradycjonalistą, niż przypuszczałem³ i chciałem oddać babci jeszcze i tę jedną przysługę. Stanęło oczywiście na moim. Przed dziewiątą bratowa wyszła załatwiać swoje sprawy w mieście, a ja z mamą zabrałem się do pracy. Czas już był najwyższy. Od zgonu mijała szósta godzina, babcia traciła resztki ciepła żywego ciała i co najprzykrzejsze, pojawiły się już pierwsze plamy opadowe. W połączeniu z odleżynami stanowiło to dość przykry, masakryczny wręcz widok. Ale też upewniało nas do końca, że babcia na pewno nie żyje. Przed laty pomagałem ubierać do trumny sąsiada babci. Z zaskoczenia zostałem poproszony do pomocy przez jego syna i w sumie było to dość dziwne przeżycie. Nie jakieś mocno traumatyczne, ale żeby neutralne, to też raczej nie. Teraz, z babcią, było inaczej, całkiem normalnie. Pomijając bezwład ciała w sumie prawie tak, jak jeszcze kilka dni temu, za jej życia, gdy zmieniałem koszulkę, w której leżała. Mamie przypadła w udziale trochę większa część mycia, mnie ubierania. Uwinęliśmy się szybko i bez żadnych problemów, może w pół godziny. Na koniec okazało się tylko, że zabrakło nam odpowiedniej chustki, czy apaszki na głowę. Babcia sama o tym nie pomyślała, przyzwyczajona do trwałej, którą znajoma fryzjerka kręciła jej dwa razy w roku (dwa?), gdy była jeszcze na chodzie. Czarna nie pasowała, kolorowe tym bardziej, a żadnej fioletowej czy białej w szafie nie było. Stanęło na tym, że tu zdamy się na pomoc zakładu pogrzebowego. A wybraliśmy najbliższy, który zajmował się w zeszłym roku pogrzebem ojca.
Do zakładu zadzwoniłem po dziewiątej. Szef był akurat z wozem w myjni, ale prędko się uwinął z tym, co robił i był u nas już przed dziesiątą. W kilka minut ustaliliśmy co najważniejsze, panowie z zakładu zabrali zwłoki, a my z mamą mogliśmy się zająć załatwianiem papierków potrzebnych do pogrzebu. W godzinę odebraliśmy akt zgonu z USC, załatwiliśmy w ZUS-ie sprawy związane z zasiłkiem pogrzebowym i w okolicach 11:30 byliśmy już w zakładzie pogrzebowym dopełnić resztę formalności, wybrać trumnę, doprecyzować szczegóły pogrzebu etc. Miało być godnie, ale bez szaleństw, więc szacunkowa kwota za uroczystość przekroczyła zusowski zasiłek tylko o sześćset złotych. Zaoszczędziliśmy na stypie, której nie będzie⁴, ale przyjdzie jeszcze wysupłać kasę ekstra za rozebranie i złożenie pomnika przez zakład kamieniarski.
Do domu wróciliśmy po dwunastej, wreszcie był czas, by odpocząć, wypić kawę, coś zjeść. A później mama wpadła w amok porządków, czy też usuwania wszelkich fizycznych śladów tego, że babcia kiedykolwiek tu mieszkała. Świadom, że jej to potrzebne (wiem z relacji po śmierci ojca, a i babcia, gdy owdowiała też czuła przymus sprzątania i wyrzucania rzeczy nieboszczyka) nie oponowałem. Zwłaszcza że mama skupiła się na tapczaniku babci, który by pewnie – gdyby miała dość sił – też od razu rozwaliła i wyniosła, ale że jest na to za słaba, zadowoliła się zmotaniem kłębu z pościeli, poduszek i kołdry, pod którą babcia dokonała żywota. Tylko wynoszeniu tego wszystkiego na śmietnik w biały dzień postawiłem zdecydowane veto. I pościągałem co porządniejsze poszewki z jaśków. Koca w czerwono-granatową kratę, do którego babcia była przywiązana (ze związków zawodowych go kiedyś dostała, prezent dla biednej emerytki), który leżał pod materacem przeciwodleżynowym, też nie pozwoliłem wyrzucić. A na koniec, jak już po dwudziestej drugiej wyniosłem ten tobół na śmietnik i rozdzielałem do kontenerów poszczególne sztuki (żeby nie zapchać w całości jednego), amnestią objąłem też kwiecistą apaszkę, którą przykrywałem ostatnio babci głowę. Tak jakoś poczułem potrzebę.
Po piętnastej sąsiadka z naprzeciwka (w sensie, że drzwi wejściowe do mieszkań mamy naprzeciwko; gdy rok temu jeździłem na pogrzeb ojca, zostawiłem babcię jej pieczy) wypatrzyła mamę na balkonie i zaprosiła na kawę. Po godzinie, czy półtorej w obcym miejscu, z kimś, kogo właściwie w ogóle się nie zna (zna jedynie ze zdawkowych rozmów przy przypadkowych spotkaniach na korytarzu, z wymiany pozdrowień z balkonu na balkon) mama wróciła trochę spokojniejsza. Już nie chciała opróżniać szafy z ubrań babci, zadowoliło ją przesadzenie pelargonii do trzech balkonowych donic i wyniesienie prania na strych (zniosła też i złożyła to, które wyschnięte zajmowało strychowe sznury).
Wieczorem zadzwonił Witek z Wilna, mocno wzruszony, z łamiącym się głosem. Cała litewska część rodziny już wie, że babcia odeszła. W piątek oczywiście nikt nie przyjedzie, ale myślą o nas, o Gieni.
Mama padła przed dwudziestą drugą. Ja dzielnie po dwudziestej pierwszej walczyłem z sennością, by obejrzeć odcinek „The Good Doctor”, a później, gdy się już położyłem, nie mogłem zasnąć blisko przez godzinę. Dzwonka SMS-a od Pszczółka po dwudziestej trzeciej już nie słyszałem, więc musiałem paść przed.
______
¹ Później sprawdziłem, że się późni około dwóch minut.
² Żałowała, że dała się zakrzyczeć Barbarze i nie przygotowała do trumny ojca.
³ Zawsze podobało mi się nocne czuwanie przy nieboszczyku i śpiewanie w domu.
⁴ Sąsiedzi i tak zazwyczaj unikają konsolacji, a karmić dalekiej rodziny, która ostatnimi latami nie pamiętała o babci na tyle, by ją odwiedzić, nie mamy chęci.